Czasem tak bardzo nie chcę mi się nigdzie iść. Szczególnie nie chcę iść do przodu, tam gdzie idę. Najchętniej szła bym do tyłu, cofała się do tego, co znam, i tak cofnęłabym się aż do momentu, gdy mnie nie było. Wszystko rozpłynęłoby się zupełnie bezboleśnie.
Ale przed tym całym rozpłynięciem, które kiedyś nastąpi, chciałabym tylko choć raz utonąć całkowicie w miłości drugiej osoby, przeżyć szczęśliwy dzień, choć na ten dzień być wolna od trucizny, którą w sobie syntezuję każdego dnia, chciałabym coś wygrać, chciałabym kogoś uratować...
Tak bardzo się boję tego, co nadchodzi. Chcę tego uniknąć. Nie nadaję się do stawiania kroków na przód. Ja umiem tylko dreptać w miejscu, to mi wychodzi najlepiej i nie mam nic przeciwko temu. Czuję ucisk w gardle, strach i łzy.
Nie mam na czym się oprzeć, nie mam na kim się oprzeć. A tam gdzie szukam oparcia, spotyka mnie chwiejność, która sprawia, że wszystko wewnątrz mnie jest roztrzęsione. Cały czas pragnę czegoś, co będzie na pewno, ale chyba to "na pewno" nie pragnie mnie.
Ech i dziś kolejny z tych dni, kiedy przewracam piasek z dna, na którym się znajduję i uświadamiam sobie, że wszystko, co pozytywne i co mogłoby być światłem znajduje się w zupełnie odległych galaktykach, i nie ma tego w zasięgu mojego umysłu.
Boli mnie moje 21 gramów. Nie chcę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz